Szablon stworzony przez Arianę dla Wioski Szablonów | Technologia Blogger | X X X

7.7.17

Spider-Man: Homecoming

Źródło: imdb.com

To jest to, na co czekaliśmy. To jest Spider-Man, na którego zasłużyliśmy.
Tylko te dwa zdania cisnęły mi się na usta po wyjściu z sali kinowej. Nie mam najmniejszej wątpliwości, że tak właśnie jest.

Po Spider-Manie Tobeya Maguire’a i po kreacji Andrew Garfielda przyszedł czas na odświeżenie serii i kolejną próbę wyprodukowania w pełni dobrej ekranizacji, na którą nasz pajęczak zdecydowanie zasłużył. Zgodnie z powiedzeniem “do trzech razy sztuka” nowy Spider-Man jest wreszcie tym, o czym część z nas marzyła.

W “Spider-Man: Homecoming” nie dostajemy genezy superbohatera, którą w tym przypadku znamy doskonale. Peter wraca z Berlina, gdzie miał swój udział w bitwie między Kapitanem Ameryką a Iron Manem. Czuje się niesamowicie, będąc częścią czegoś większego i kiedy wraca do Queens i swojego normalnego życia, wciąż liczy, że Stark wezwie go do kolejnej misji u boku Avengers. Nic dziwnego, że gdy napotyka handlarzy niebezpieczną bronią, chce pokrzyżować im plany i udowodnić, że jest kimś więcej niż tylko przyjacielskim Spider-Manem z sąsiedztwa. 

Nasz ukochany Spider-Man jest w końcu tym, kim być powinien. Jon Watts postawił na młodego Toma Hollanda, który w tej roli spisuje się wyśmienicie. Jest nastolatkiem z krwi i kości, czego brakowało dwóm poprzednikom. Chodzi do szkoły, a popołudniami czeka na telefonu od swojego mentora, Tony’ego Stark’a i ratuje mieszkańców przedmieść przed kradzieżami. 
Peter’a nie da się nie lubić - ma wielkie serce, jest pozytywny, pełen młodzieńczej energii i tylko jego krnąbrność i chęć zaimponowania stanowi dla niego samego duży problem. 
Tom jest zdolny, nie tylko pod względem aktorskim, ale i fizycznym, dzięki czemu część trudniejszych scen mógł wykonywać bez pomocy kaskadera. Jest wręcz stworzony do bycia Spider-Manem i cieszę się, że będę go mogła jeszcze w tej roli oglądać.

Mamy superzłoczyńcę, Vulture’a, który wyszedł naprawdę, naprawdę nieźle. Michael Keaton robi kawał dobrej roboty, kreując swoją postać. Jego motywacja jest ludzka, nie zależy mu na unicestwieniu całego świata lub przejęciu kontroli nad nim. Keaton daje mu tyle charyzmy, przez co Vulture staje się przerażającym i niebezpiecznym wrogiem. Niezwykle dobrze ogląda się wszystkie konfrontacje między nim a Spider-Manem.
Iron Man odgrywa w filmie sporą rolę, bo jest przecież opiekunem naszego superbohatera. To on zapewnił mu nowoczesny kostium i stara się go naprowadzić. Wizyty Tony’ego Stark’a są ważne dla fabuły i niewątpliwie czynią produkcję lepszą, ale to wciąż Spider-Man jest bohaterem swojego filmu.    
Współpraca Sony z Marvelem działa stanowczo na korzyść filmu i gościnne udziały znanych nam postaci tylko dodają całości smaczku.

Ogromnym atutem jest humor. Żarty czy komizm sytuacyjny wylewają się tu hektolitrami, ale to nie męczy. Wszystko jest tu takie naturalne, powiedziane w świetnym momencie i niewymuszone. 

Reżyser (Jon Watts) nie zawodzi. Dzięki świetnemu scenariuszowi dostajemy zrównoważony film superbohaterski. Bez latających miast czy wielkich naparzanek. Mamy przedmieścia Nowego Jorku, gdzie ze świecą szukać ogromnych wieżowców. Mamy też szkołę, która jest “żywa”. Ludzie w niej nie są tylko tłem i chociaż są oni jedynie zarysowani, to czujemy ich obecność, na czym produkcja stanowczo korzysta. Peter ma przyjaciela, takiego prawdziwego przyjaciela, który jest jego pomocną dłonią i nie ma zamiaru stać się żadnym Zielonym Goblinem. Nie doświadczymy tu płomiennego romansu czy jakichś wielkich perypetii sercowych, ot mamy taką cichą, niewinną, zepchniętą na boczny tor miłość Petera do jego wybranki serca. 
Cały film jest kameralny, taki na miarę naszego superbohatera. Przyjemnie się go ogląda.

“Spider-Man: Homecoming” przypomniał mi, za co tak bardzo uwielbiam postać Spideya. Z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że produkcja ta jest moim ulubionym filmem superbohaterskim.